czwartek, 30 czerwca 2016

A rano po pracy.

Witam.
Jak na razie znów pracuje na nocki. Ma jednak to swoje plusy- łatwiej znaleźć mi czas na treningi. W środę po nocy zawiozłem Młodego do żłoba, babcie na busa. Wracając minąłem Kasie jadącą z pracy na rowerze :-). W domu szybkie śniadanko- 150g jogurtu naturalnego i czereśnie przywiezione z Uniejowa. Chwile później byłem już pod blokiem gotowy do startu. Krótka rozgrzewka i w drogę. Biegło mi się dosyć ciężko, nawet przez chwile przemknęła mi myśl aby skrócić trasę. Na szczęście nie posłuchałem głosu mówiącego że nie dam rady- znów kłamał. Pobiegłem sobie na Okręglik w takich okolicznościach przyrody.
Cisza, spokój, ani żywej duszy. Super odmiana dla tłoku i zgiełku miasta. Uwielbiam takie klimaty. Tym razem pobiegłem w odwrotnym kierunku i nawet się nie zgubiłem :-) jak to ostatnio bywało.
Ogólnie fizycznie nie biegło mi się najlepiej, ale jakie było moje zaskoczenie gdy spojrzałem na telefon a tam:

10,07 km w 1,04,35 h. W sumie nawet niezły czas. Dziś chyba też się ruszę. Odwiozę Frania do żłobka i popędzę, ale tym razem może na Arturówek.
A co do środowego popołudnia- Kasia po odespaniu nocki pobiegła do żłobka odebrać Franka. Stamtąd ruszyli na Arturówek- Kasia biegła a Franio jechał na swoim rowerku biegowym. Zrobił w ten sposób z mamusią jakieś 4-5km, a Kasia w sumie 12. Dają radę- moim sportowcy :-).
Pozdrawiamy i do zobaczenia.

wtorek, 28 czerwca 2016

II Extermynator 25,06,2016 Uniejów.

Witam.
W zeszłym roku odbyła się pierwsza edycja tego biegu. Niestety dowiedzieliśmy się o niej jak już było po. Podobno była łatwiejsza- wierzę na słowo. W tym roku czekaliśmy jak tylko rozpoczną się zapisy. Tym razem był to pomysł Kasi, ale namawiać mnie nie musiała. Poza nami na starcie stawił się też Łukasz.
Tym razem Łukasz od razu wypruł do przodu, wiec nawet nie było szans na szyderę z samych siebie.
Trochę przygotowywaliśmy się fizycznie (psychicznie w sumie też do startu), ale wyszło jak zwykle ;-). Wystartowaliśmy aby się sprawdzić, aby zobaczyć czy nie odpuścimy, czy dobiegniemy do końca. Dotarliśmy, i nawet zmieściliśmy się w limicie czasu. Dotarliśmy jako ostatni, ale nie odpuściliśmy!!!
Orientując się wcześniej w temacie dowiedzieliśmy się że lepiej założyć jak najgorszą odzież- może nadawać się już tylko do utylizacji po starcie. I chodzi tutaj nie tylko możliwość podarcia, ale również o to że strasznie przesiąka zapaszkiem mułu ;-). Organizatorzy zalecili również aby buty przykleić do nóg... taśmą klejącą. Dlatego że mogą zostać w bagnie gdy będziemy próbowali wyciągnąć zassaną nogę :-).
To był nasz pierwszy tego typu bieg. Bieg nie tylko w przyklejonych butach, ale również mój w "rajtach"- mokre spodnie mogłyby sporo krępować ruchy, a przyległe gacie nie ;-).
Wystartowaliśmy o 10,30 i od razu dostaliśmy popalić- trasa wiodła przez Wartę i to pod prąd. Po dotarciu na drugi brzeg trzeba było przebiec kilkanaście metrów w dół rzeki i znów się przeprawić.

Następnie wpadliśmy do parku gdzie poproszono nas aby nieco wzruszyć muł z dna wykopanej tam fosy- aromaty przednie. Podczas tego brodzenia trafiła się również przeprawa przez most, tyle że w poprzek mostu.

Po wyjściu z fosy trochę przebiegliśmy suchym lądem, dalej wyschniętym strumykiem, przeciskając się pod mostkiem do lasu.
A w lesie dla każdego coś dobrego. Trochę bagien z powalonymi drzewami i gałęziami, trochę kluczenia w pokrzywach wyższych od przeciętnego człowieka (podobno najwyższe w okolicy), trochę przeciskania się przez krzaczory. A jak już wszystko co mogło się do nas przylepić przylepiło się to wybiegaliśmy na łąkę, na pełne słońce aby to wszystko wyschło i lepiej trzymało się ubrania :-). Sprawdzaliśmy również drożność kanału między boiskiem a mostem wraz z przepustem który tam się znajduje.

Następnie trafiliśmy na kontener, w którym znajdowały się jedynie gumowe węże oraz pianki izolujące, a po nim musieliśmy przebiec przez jedyną kałuże jaka była pod mostem.
Dalej potruchtaliśmy sobie wałem przeciwpowodziowym, ale... przebiegając przez niego z jednej strony na drugą- jedenaście razy, a jak już to się skończyło musieliśmy przeskoczyć przez bele słomy.
Później zarośnięty tatarakiem kanał w którym momentami łatwiej było iść na kolanach (człowiek się nie zapadał) niż normalnie. Wtedy też pojawił się u Kasi kryzys, ale udało się go przezwyciężyć. Po drodze pojawiły się jeszcze dwie sztuczne przeszkody.
 
Następnie już na zmiany kluczyliśmy korytem strumienia Sukiennik, trochę starorzeczami, łąkami, bagnami.


Na metę doczłapaliśmy się w ostatniej chwili przed końcem limitu czasowego, za to z owacjami po nazwiskach i prysznicem.
 
A na mecie gochówa i medale.
Ogólnie bieg trudny, ale jeśli ktoś jeszcze nie próbował to zdecydowanie warto. Jako przygodę, sprawdzenie siebie, sprawdzenie ile wytrzymamy i czy mimo trudności dotrwamy do końca. My pewnie w przyszłym roku tez wystartujemy. Znajdzie się jeszcze ktoś chętny i na tyle .... postrzelony aby nam towarzyszyć?
A tak z innej beczki- poznaliśmy chyba wszystkie możliwe rodzaje dna w ciekach wodnych- piach, kamienie, muł. Muł rzadki jak zupa, gęsty tak ze gdyby nie taśma na butach to byśmy biegli na bosaka. Warto było też założyć rzeczy z których możemy już nigdy nie korzystać. I nie chodzi tutaj o brud ponieważ:
Frania dała rade, ale mimo dwóch w niej prań i dwóch w zwykłym automacie niektóre rzeczy nadal śmierdzą. Niektórzy mówili ze zapach na ciele może utrzymywać się do czterech dni (mimo kąpania, szorowania i moczenia). Ale mimo to wszystko było warto.
Na koniec jeszcze trochę mapy. Fizycznie Kasi zegarek Polar dał rade, ale w pewnym momencie stwierdził że to nie bieg bo za wolno się poruszamy i on mierzyć nie będzie, wiec tam gdzie się buntował na mapie narysowałem niebieską ścieżkę.
Jeśli tylko ktoś chce się sprawdzić i nie boi nieco ubrudzić to zapraszamy.
Trzymajcie się.

P.S.
Zdjęcia wykonane
Ewa Twardowska
Agata Szczerbiak

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Na rower, na ściankę...

Cześć.
Ostatnio pracuje tylko na nocki, ale udało mi się w sobotę wyskoczyć razem z Frankiem na ściankę. Wróciłem jak najszybciej z pracy, ustawiłem budzik na 9.30 i położyłem się spać. Kasia pojechała do pracy więc zostaliśmy sami. Franio chwile po tym jak zasnąłem przyszedł do sypialni, ale bajki w TV pozwoliły mi złapać jeszcze trochę snu. Wstałem nieco przed 10. Kawa, śniadanko, pakowanie i w drogę. Mieliśmy jechać rowerem, ale chciałem uniknąć spania młodego podczas drogi powrotnej (w czasie jego drzemki chciałem też się położyć- trochę odespać). Poza tym chciałem abyśmy przyjechali jak najwcześniej na Spota- aby było jak najmniej ludzi- bezpieczniej i wygodniej. Podjeżdżamy na miejsce około 11 ... a tam z 6 aut na parkingu. Aż dziwne- piękna pogoda, weekend a ludzie nie w skałach. Trochę zawiedziony że może być kiepsko z treningiem wszedłem z Franiem- okazało się ze jest trochę osób, ale tragedii nie ma, może nie będzie tak źle. Poszliśmy się przebrać i przy okazji krótkie przypomnienie zasad- nie wolno wchodzić pod osobę która się wspina i dziś dodatkowa- nie wychodzimy na zewnątrz (dziś drzwi ze względu na wysoką temperaturę otwarte były na oścież). Co do tej ostatniej zasady pomógł trochę Dominik (pracownik)- zaoferował się że jak coś będzie też miał Frania na oku- dzięki Dominik.
Na początek trochę po graliśmy.
Później na zmiany trochę ja się wspinałem (nawet nie źle mi szło- zdecydowany progres) a Franio odpoczywał na kanapie.
Następnie zamienialiśmy się- ja odpoczywałem pilnując biegającego Młodego aby czasem nie wbiegł pod kogoś a ten ktoś na niego nie spadł.
W wolnych od szaleństw chwilach udało się też znaleźć trochę czasu na prasówkę.
 

Co do prasówki- raz jeszcze podziękowania dla ekipy spota za to że zorganizowała kącik dla dzieciaków- trochę zabawek, kolorowanek i już rodzic może z pociechą przyjeżdżać.
Franio spróbował też się parę razy wspiąć. Co prawda nie ma skręconej drogi dla takich młodziaków, ale są ściany gdzie chwyty są dosyć gęsto więc dzieciaki mogą z ewentualną drobną pomocą wejść.

Ja zacząłem próbować sił z drogą widoczną na filmiku po lewej (fioletowe chwyty, niebieska plakietka- średnia trudność). Jest po bardzo fajnych chwytach które trzymamy jedynie opuszkami i to maksymalnie dwóch palców. Jeszcze zrzuca, ale trochę pracy i dam rade. Musze tylko poprosić aby mi jej nie rozkręcili :-).
Na koniec treningu ja standardowo robiłem pompki i brzuszki (drążek ze względu na wspinaczkę już odpuściłem) a Franek trochę chodził po slacku.

Młody podpatrzył również po raz kolejny jak Pan robi brzuszki z talerzem od hantli i też takie zaczął robić, tyle że z nieco mniejszym. Ćwiczyliśmy również trochę klatę.
Oraz próbowaliśmy sił na Moonie.
Ale na to jest dla nas obu zdecydowanie zbyt wcześnie. Szczęśliwi i pozytywnie zmęczeni pojechaliśmy do domu na obiad i drzemkę. Wieczorem mieliśmy jeszcze iść na rower, ale wstaliśmy tak późno że brakło czasu. Jednak co się odwlecze...
 
Niedziela- cała nasza trójka była w domku- ja tradycyjnie po nocy. Kusiło mnie żeby iść pobiegać przed snem, jednak Kasia przekonała mnie że lepszym pomysłem będzie odespanie nocki. W międzyczasie okazało się że Kasia ma okazje zobaczyć swój zawód z nieco innej strony, ale musi podjechać na ulicę Przybyszewskiego w okolicach Lodowej. Stwierdziła że pojedzie rowerem, a ja zaproponowałem że wezmę Frania w fotelik i będziemy jej towarzyszyć w drodze. Zdrzemnąłem się.... w sumie sam nie wiem ile (chyba ze 3 godziny). Szybki prychol, jeszcze szybsze śniadanie, spakowanie drobnego prowiantu i w drogę. Postanowiliśmy że pojedziemy Włókniarzy, Mickiewicza, Piłsudskiego do Rydza- Śmigłego i dalej "Przybysza". Wszystko było fajnie, ale dawno nie mieliśmy takiej czerwonej fali. I nie dość że co światła to czerwone to jeszcze są tak beznadziejnie poustawiane że aby przejechać drogę dwujezdniową trzeba przejeżdżać na dwa cykle- chyba trzeba będzie wyskrobać parę maili aby ktoś to ogarnął. Szczerze mówiąc w niektórych miejscach jest tragedia- tyle traci się czasu na stanie a wszyscy mają czerwone. Jadąc później Mickiewicza zauważyliśmy dużą ilość tuningowanych oraz klasycznych samochodów- przypomniało mi się że na dachu Galerii Łódzkiej odbywa się Galeria Bryk 2016. Zaświtało mi w głowie aby wracając (a będziemy jechać bez Kasi) wjechać tam i pooglądać. Wygrał jednak zew aktywności i po odprowadzeniu Kasi zrobiliśmy sobie przystanek w cieniu przy torach na popas.



Nie chciałem wracać tą samą trasą wiec przed ruszeniem szybkie spojrzenie na mapę- wg niej niedaleko ulicy Henrykowkiej jest przejście przez tory- skorzystamy z niego i będziemy zmierzać w kierunku domu. Jak już dojechaliśmy na miejsce częściowo nieutwardzonymi drogami okazało się że jest to dzikie przejście i aby z niego skorzystać musiałbym wziąć rower pod jedną pachę, Młodego pod drugą i przenieść ich przez cztery czy pięć torów- średnio dobry pomysł. Zauważyłem jednak że nieco dalej jest stacja kolejowa Łódź Widzew- tam musi być jakieś przejście. Dojeżdżamy- pięknie odnowiona stacja, na elewacji kształt roweru, ale stojaków brak, wiec pewnie tam jest przejazd. Wjeżdżamy a tam rampa zjazdowa- no po prostu cudnie a do tego o parę stopni chłodniej niż na zewnątrz. Jesteśmy już pod peronami, dojeżdżamy do końca a tam schody i winda. Co jest? Pomyślałem ok, wjedziemy windą, ale patrząc przez klatkę schodową widzę że na górze po obu stronach są perony, wiec i tak nic nam to nie da. Niezła ściema z tym przejazdem, chyba że ja coś błędnie zinterpretowałem... Dzięki uprzejmości pani znalazł się człowiek wyglądający na tutejszego pracownika, wiec powinien coś wiedzieć. Wiedział- że musimy wrócić na dzikie przejście albo jechać do ulicy Transmisyjnej co zrobiliśmy i dzięki czemu nadłożyliśmy jakieś 8km. W sumie rower miał mi zastąpić dziś bieganie.
Do tej pory to Franuś cały czas gadał (inaczej tego nie da się nazwać)(oczywiście nie mam nic przeciwko, ale czasem to aż przechodzi sam siebie ;-)) ale zaczął przygasać wiec to ja podtrzymywałem rozmowę. Również i tym razem nie chciałem aby zasnął z foteliku tylko w domu, dzięki czemu też mógłbym się zdrzemnąć i trochę odespać kolejną nockę. Na szczęście jak już minęliśmy lasy, pola, łąki i zobaczyliśmy mamusi prace (CKD przy Czechosłowackiej) to Franuś odżył. Wróciliśmy spokojnie do domu gdzie Młodego zaczęło roznosić- w sumie siedział trochę w foteliku to się energia nagromadziła i musiał ją jakoś spożytkować :-).  Po jedzonku położyliśmy się na zasłużoną sjestę.
Nasza trasa wyglądała tak.
Zrobiliśmy nieco ponad 40 km. Samej jazdy było 2,35h plus do tego postoje (popas, sprawdzenie mapy oraz światła) 1,10h. I jeśli mam być szczery ja na razie nie czuje zmęczenia tą trasą. Co prawda twarde skórzane siodło z amortyzacją jedynie sprężynami dało o sobie trochę znać ale nie jest źle. Przy okazji złapaliśmy trochę słońca. A może następnym razem pojedziemy dookoła Łodzi?
Kasia w tym czasie jadąc do Swojego celu i z powrotem zrobiła około 30 km. Strasznie się cieszę że woli zamiast auta czy mpk jeździć rowerkiem.
Pozdrawiamy i namawiamy na ruch.
 
Zapomniałbym- co do treningów ćwiczyłem zgodnie z postanowieniami, jednak miałem dwa dni bez treningów. Raz brakło czasu a raz po prostu padłem. Z racji 2. Extermynatora postanowiłem że w obecnym tygodniu nie będę zwiększał ilości powtórzeń i dodatkowo ostatnim dniem treningowym będzie środa- pozostałe wykorzystam do regeneracji przed biegiem. A od 27,06 zaczniemy brzuszki 35, pompki 18 oraz drążek 7- trzymajcie kciuki (również za bieg).
 
P.S.
Faktycznie Łódź robi się rowerową stolicą Polski a Łódzki Rower Publiczny przyłożył do tego swoje 5 groszy, a może nawet i więcej. Gdzie się człowiek nie obejrzy widać kogoś na dwóch kółkach. Dobre jest to że nie tylko ludzi lansujących się ale również takich który odkurzyli rower po długiej przerwie i na nim jeżdżą- chwali się to :-).

wtorek, 14 czerwca 2016

Wróciliśmy po pocztówki.

Witam.
Długo czekałem na ten wyjazd, odliczałem nawet dni- warto było. A był to wyjazd weekendowy do Torunia. Pretekstem było zakupienie pocztówek na pamiątkę (takie małe zboczenie), których zapomniałem kupić podczas poprzedniego wyjazdu oraz start w Nocnej Dyszce Kopernikańskiej.
To był nasz pierwszy nocny bieg. Chcieliśmy oboje wystartować, ale również chcieliśmy zabrać ze sobą Frania. Pomyśleliśmy więc że zabierzemy Kasi mamę- będzie miała okazje trochę po zwiedzać, odpocząć od pracy oraz pomoże nam troszkę z młodym podczas naszego startu.
Zaplanowaliśmy wyjazd na piątek rano, ale jak to zazwyczaj u nas bywa plany swoją drogą a życie swoją...
W czwartek po pracy oczywiście z opóźnieniem wywiozłem kocura do kociego hotelu. Pani zajmuje się nie tylko kotami, ale również psami. Widziałem tam kiedyś papugę, chomika i różne inne stwory- kwestia uzgodnienia. Gdyby ktoś potrzebował to zdecydowanie mogę polecić a i ceny ma normalne.
Z hotelu popędziłem po Kasi mamę do Wielunia- w Łodzi byliśmy około północy.
Piątek- zależało mi na tym aby wyjechać w miarę wcześnie- więcej czasu na zwiedzanie a i miałem zaplanowaną niespodziankę na podróż. Wyjechaliśmy około 11 zahaczając jeszcze o fryzjera- trochę z Franiem ostatnio zarośliśmy ;-).
Wreszcie ruszyliśmy. Na A1 udało się wjechać w miarę szybko- tylko jakieś 25 w korku przez dwa cudowne rondka- gratuluje pomysłowości temu kto je wymyślił. Ruch nie duży wiec udało się dosyć szybko dojechać do niespodzianki- Ciechocinka. Pamiętałem z opowieści Kasi że nigdy tam nie była a i jej mama chyba też nie. Zawsze coś nowego do zobaczenia. Zaparkowaliśmy przy nieczynnej od 12,2011 stacji kolejowej i udaliśmy się na zwiedzanie "długich domów".
Podróż co prawda nie była długa, ale zawsze warto trochę rozprostować nogi, zobaczyć coś ciekawego. Poszliśmy parkiem wzdłuż pierwszej z tężni. Franio biegał gdzie się dało, moczył ręce w fontannach.

Weszliśmy również na górę kręconymi drewnianymi schodami, gdzie Franio zjadł drugie śniadanie, trochę popatrzyliśmy dookoła, dogrzaliśmy się słoneczkiem.


"Oprócz błękitnego nieba..."
Z Ciechocinka pojechaliśmy już prosto do Torunia do Hostelu Imbir, który znajduje się bardzo blisko miejsca w którym mieszkaliśmy podczas ostatniego pobytu. Miejsce parkingowe trafiło się chyba to samo co ostatnio. Co do samego noclegu bardzo polubiliśmy taką formę kwaterunku z kilku podstawowych powodów- niska cena, lokalizacja na samej starówce, dostępna kuchnia, czysto, schludnie- zdecydowanie te hostele w których byliśmy możemy polecić.
Szybko rozpakowaliśmy się, zjedliśmy obiadek z przywiezionych zapasów, przebraliśmy ponieważ nieco się ochłodziło i na miasto. Spacerowaliśmy sobie bez celu oglądając co ciekawego jest dookoła, patrząc na nie osiągalny w Łodzi gotyk. Franio biegał jak szalony gdzie tylko się dało. Na Rynku Staromiejskim oczywiście trafiliśmy na kramy z pamiątkami gdzie młody dostał... miecz- jak to na rycerza przystało. Po drodze również mamusia pasowała go na rycerza :-).
Ogólnie spacer wyglądał tak: zobaczcie jaka uliczka- idziemy tam? A może wejdziemy na dziedziniec ratusza- czyli gdzie nogi poniosą. Zamiast pisać pokażę:





 


Jednak najlepszą zabawą dla młodego było ganianie gołębi:

Niestety w pewnym momencie zaczęło mocno wiać i co gorsza kropić a finalnie lać. A jak mówiłem żeby wziąć tak na wszelki wypadek parasole to nikt mnie nie słuchał- tym bardziej że meteo.pl raczej się nie myli. Przeczekaliśmy najgorszą ulewę pod Bramą Klasztorną i już w słabszym deszczu wróciliśmy do Hostelu.
Co do nocowania- postanowiliśmy z Kasią że będziemy spać w pokoju dwuosobowym, ale nie bierzemy łóżeczka turystycznego- zsuniemy łóżka. Wzięliśmy na wszelki wypadek śpiwór aby go ułożyć w ewentualnej przerwie między materacami. Finalnie spaliśmy w poprzek łóżka a ze śpiwora skorzystał:
Niestety ta cześć łózka na której spałem strasznie skrzypiała wiec kolejnej nocy Kasia z Franiem spali w poprzek a ja wzdłuż- można, czemu nie. Nawet wygodnie było.
Wieczorem urodził się też pomysł aby wyjść po zmroku na miasto. Kasia chciała trochę odespać wiec została z Franiem a ja przeszedłem się z jej mamą. Znaleźliśmy smoka :-)
I zobaczyliśmy Toruń w nieco innym oświetleniu.



W sobotę spacerów ciąg dalszy ale odwiedziliśmy również planetarium. Planowaliśmy obejrzenie jakiegoś seansu dla dzieciaków, ale nie wyrobiliśmy się. W zamian poszliśmy do orbitarium. Wrażenia- trochę spodziewaliśmy się czegoś innego, tylko sami nie wiedzieliśmy czego. Można było stanąć na wadze i zobaczyć ile by się ważyło na różnych obiektach we wszechświecie. Na jednym ze stanowisk znajdowało się kilka odważników, dzięki którym można było sprawdzić ile przedmiot ważący kilogram na ziemi waży na Plutonie (Franek podnosił bez problemu) a ile na Słońcu (dla mnie było dosyć ciężko). Dla młodego dużo frajdy dał kokpity jak ze statku kosmicznego z przyciskami po naciśnięciu których zapalały się światła na elementach modelu sondy Cassini.
Bawił się też intensywnie lampą plazmową.
Jednak najlepsza zabawa była przy kręceniu korbą w eksperymencie pokazującym jak siła odśrodkowa działa na spłaszczanie planet.
Z planetarium ciąg dalszy spacerowania. (Żeby nie było kierowca sam zaproponował :-)).

 Troszkę odpoczęliśmy przy Bulwarze Filadelfijskim.
 
Franio próbował wytoczyć minę ;-)
Po tym wszystkim poszliśmy na obiadek do Manekina gdzie Franulo zgasł.
Nawet nie dał rady zjeść do końca. W pewnym momencie zaczęła mu się kiwać głowa, przymykać oczy na siedząco i odpłynął. Zjedliśmy, a jego naleśniczki wzięliśmy na wynos i na zmianę z Kasią zanieśliśmy go do domu gdzie po dziesięciu minutach... obudził się.
Było już za późno na ponowne wyjście więc zostawiliśmy Frania z babcią i poszliśmy po pakiety startowe. Tak sobie szliśmy i szliśmy w końcu z małym problemem ale dotarliśmy na miejsce. W miejscu gdzie odbieraliśmy pakiety zlokalizowany był też start- cholera daleko trochę- 2,5 km. Pakiety odebrane (skromne trochę, ale cóż- nie dla pakietów biegamy) i jeszcze wejście do sklepu. Przy kasie wpadłem na pomysł że może zapytam panią jak mpk wrócić- to był strzał w dziesiątkę. Dystans który pokonaliśmy na nogach skrócił się o jakieś 1,5km, które pokonaliśmy tramwajem. Na bieg również.
Przebraliśmy się, wykąpaliśmy młodego i ruszyliśmy na start. Było chłodno- Kasia miała bluzę, a moja... została w Łodzi. Pomyślałem spoko- dam rade. W miejscu startu niespodziewanie spotkaliśmy znajomych w Uniejowa- Doroto, Januszu pozdrawiamy :-).
Atmosfera super, przed biegiem jeszcze pokaz fajerwerków i o 22 start. Biegło nam się bardzo dobrze. Temperatura sprzyjała- było 12 stopni. Trochę zbiegów, trochę podbiegów. Część trasy biegła przez Stare Miasto (bruk). W połowie naszej trasy był start zawodników na 5km- ruszyli jak my przebiegliśmy ich linie startu i... zaczęli nas wyprzedzać cwaniaczki. Trasa wyglądała tak:

Nasz czas to 1.07- idzie nam coraz lepiej- oby tak dalej. Na mecie picie i jedzonko (tym razem drożdżówki lub mini pizza- wszystko pyszne).
Jak widać meta była w innym miejscu niż start, ale kursowały autobusy przewożące zawodników na start. Tylko że my z mety która była na stadionie miejskim mieliśmy bliżej do Hostelu. Co zrobić- pięta palec 1,5km do hostelu... a ja w samej koszulce. Trochę chłodno już się robiło. Ale tak patrzę- Kasia podczas biegu przebrała się i jest w samej bluzie, a koszulkę trzyma w ręku. Co z tego że różowa i trochę przy ciasna- w dwóch było już nieco cieplej wiec na spokojnie doszliśmy na spanie.
Tego dnia cały czas nosiłem parasole w plecaku a nie spadła ani kropla- musze zacząć wykorzystywać tą zależność.
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy wiec w niedziele po śniadaniu szybko spakowaliśmy się, zaniosłem graty do auta i jeszcze poszliśmy na spacer. Po drodze Kasi mama powiedziała że znalazła informacje że tylko dziś udostępniony będzie turystom Most Pauliński- wystarczy odebrać darmowe wejściówki. Odebraliśmy, weszliśmy pod most (zainteresowanych zapraszam do poszukiwań i lektury w sieci) gdzie przewodnik opowiedział historie tego zabytku a my jako przyjezdni udzieliliśmy krótkiego wywiadu do Radia Gra. Następnie jeszcze trochę po szwędaliśmy się po mieście robiąc kilka zdjęć z Filusiem. Rycerz Franio otrzymał również do miecza tarcze.
 

Później już tylko obiadek, małe zakupy i do domciu.
Aby tradycji stało się zadość w drodze powrotnej wszyscy choć na chwilę, ale jednak przysnęli. Kolejną tradycją staje się oczekiwanie na zjazd z autostrady przed rondkami- Boże daj cierpliwość ale nie siłę...
Zostawiłem Kasie i Frania w domu i odwiozłem mamę do Wielunia. Jak wracałem S8/S14 tak 21-22 było prawie pusto- super się jechało. Jeszcze tylko odbiór Timona, który po drodze oczywiście zrobił awanturę że jak to kota wywozić i szlajać się gdzieś.
Wyjazd bardzo udany- niby tylko trzy dni, ale zupełnie odstrzelone od zwykłej codzienności. Już nie mogę doczekać się kolejnego.
 
A co do treningów. Zakładałem że nie będę ćwiczył w piątek i sobotę- niech to będzie rest. Życie plany zweryfikowało i nie ćwiczyłem również w czwartek i niedziele- po prostu brakło czasu. Jednak w poniedziałek wystartowałem ponownie i zrobiłem 30 (brzuszki), 15 (pompki) i 6 (drążek) oczywiście wszystkiego po 5 serii. Co do diety na wyjeździe to dyplomatycznie przemilczę ten temat :-P.
 
A już za nie całe dwa tygodnie ExTermynator- trzymajcie kciuki.
 
Pozdrawiamy
 
P.S.
Tym razem nie zapomniałem kupić pocztówek, nawet w Ciechocinku.