poniedziałek, 5 kwietnia 2021

Zimowe Tatry Zachodnie.

 Dobry wieczór.

Zaczęło się od tego, że pewnego dnia zadzwonił Marcin z propozycją zimowego wypadu w góry. Tradycyjnie z synami. Namawiać nas nie musiał. Planowaliśmy jechać w Sudety. Okazało się jednak że zimą w Sudetach weekendowo nie ma miejsc. Dzwoniąc po schroniskach Marcin dotarł aż do Tatr. 

Tym sposobem w piątek po szkole pakowaliśmy się do auta. A było nas czterech. Marcin z Łukaszem oraz my, czyli Franek i Kuba.

Zanim jednak ruszyliśmy w drogę rozpoczął się proces przygotowań zwieńczony pakowaniem :-).

Bardzo lubię całą logistykę około wyjazdową. Przyznam że sama w sobie daje tyle frajdy co sam wyjazd.

Nastał rzeczony piątek. Spakowani, z myślą czego zapomniałem zabrać ruszyliśmy na południe kierując się do Kościeliska. Po drodze oczywiście byliśmy na popasie pod złotymi łukami. Najważniejsze, że im bliżej celu tym więcej śniegu.

Opcje noclegów zmieniały się w czasie przygotowań, jednak finalnie tradycji stało się zadość- czyli pierwsza noc na dole, blisko gór. Z pomocą wujka Gogla trafiliśmy na miejsce jakoś przed 22. Sącząc syrop zajęliśmy się obowiązkami ;-). Później przyszedł czas na rozrywkę, czyli planszówki. Zeszło nam chyba do północy, więc czas spać. Chłopaki szybko zasnęli, tylko ja jak ten nienormalny kołatałem się w łóżku. Ciężka noc była, ale udało mi się przetrwać. Nawet nie przypuszczałem ile może być przeprowadzek w nocy między łóżkami ;-). Obudziłem się jako pierwszy około szóstej. Patrze za okno ile tego śniegu i od razu morda się cieszy. 

Chłopaki śpią, kawa się robi a ja po cichutku ogarniam.... Wybiła 8. Marcin już nie spał. Chłopaków obudziliśmy. Śniadanko, herbata w termos. Przy śniadanku okazało się że wkładanie torebki z herbatami do pojemnika z cukrem nie jest najlepszym pomysłem. Jeszcze na żadnym wyjeździe nie zamiatałem tyle razy podłogi :-).

Auto zostawiliśmy na parkingu w Kirach skąd busem dotarliśmy na parking u wylotu Doliny Chochołowskiej. Na miejscu byliśmy około 9.30. Plecaki na garbach, sanki dopięte. Można iść. Biało dookoła. Ciepło. Włączył się tryb górski. Zapominam o tym co zostało na dole. Są góry i to się liczy. Nie ważne jakie, każde cieszą. Dają frajdę ich odkrywania, poznawania. Uczenia się. Czasem poznaje je samotnie, czasem w towarzystwie innych. Dobrze mieć komu pokazać to wszystko. Kogo zabrać i komu opowiedzieć....

Cel na najbliższe godziny- dotrzeć w dobrym czasie do schroniska. W dobrym czasie aby szybko zjeść, przepakować się i ruszyć dalej.

Chłopaki szybko przy cwaniakowali i ich plecaki wylądowały na sankach. Problem w tym że to nie oni je ciągnęli. Na szczęście udało mi się z Franiem ustalić, że każdy targa swój plecak i przez resztę wyjazdu plecak sam nosił (w zdecydowanej większości). Sobotnie przedpołudnie. Trochę ludzi widać na szlaku, ale tłumów nie ma. Dużo osób na nartach, ale i kilka na rowerach się trafiło. Im wyżej tym pogoda bardziej się klarowała. Zapowiadała się lampa. Pogoda marzenie. Błękit nieba i biel pokrytych śniegiem gór. Słoneczko grzeje. Pięknie.

Wędrowaliśmy sobie w miarę żwawym krokiem. Musze przyznać, że Francesco, który zazwyczaj był zamkowym i snuł się gdzieś na końcu dawał rade. Szedł w swoim tempie. Nie za szybkim ale cały czas jednostajnie do przodu. Zatrzymaliśmy się na krótki popas na Polanie Huciskiej. Napiliśmy się ciepłej herbatki i ruszyliśmy dalej w drogę. Nie mogłem nacieszyć się tym wszystkim co się dookoła działo. Biało wszędzie, ludzi nie za dużo. Pogoda jak marzenie.



Chłopaki miewali gorsze chwile, ale trzymali tempo i dość szybko dotarliśmy do schroniska mijając po drodze odbicie szlaku żółtego u wylotu Doliny Starorobociańskiej, który w planach był na jutro. Jak tylko była okazja szukali jak największych sopli. Nie które były faktycznie spore.



Piękna droga. W schronisku mieliśmy miejsce w sześcioosobowym pokoju. Okazało się że to ten sam pokój w którym spaliśmy latem.... w ośmiu ;-). Poszliśmy po obiad, przepakowaliśmy się na lekko i ruszyliśmy dalej w drogę. Czas był dobry, warunki również wiec udaliśmy się na Grzesia.

Tutaj jednak powinienem się cofnąć do etapu przygotowań. Zimowe Tatry wymagały dobrego przygotowania a więc i raków. Problem w tym, że nie ma raków na rozmiar 32. Wszystkie raki koszykowe zaczynają się od 36. Dostępne były różnego rodzaju raczki, ale głównie przez internet. A że termin wyjazdu był dość blisko musiałem poszukać innego rozwiązania. Olśniło mnie jak wyciągnąłem stare raki Kasi. Przymierzyłem do Frankońskich butów i okazało się że po małych przeróbkach będą pasować. Udało się. Sprawdziły się znakomicie. Dobrze jednak że założył je jeszcze w drodze do schroniska ponieważ okazało się że muszę nieco inaczej skręcić tylne mocowanie słynnych CT ze śrubką ;-).

Raki przerobione, spakowani na lekko ruszyliśmy na Grzesia. Ruszyliśmy od razu w rakach. Czasem Frania irytowały, musiał przyzwyczaić się do chodzenia w nich. Pamiętał jednak zasady bhp więc było spoko. No może poza pomysłem przeskoczenia kamieni, gdzie podczas skoku rozdarł stuptuty. Najważniejsze że nie spodnie ;-). Po powrocie udało się naprawić. Jaki McGyver taka taśma- ja zawsze zabieram tejpa do paluchów. Niezastąpiony.

Pogoda cały czas dopisywała. Co jakiś czas robiliśmy krótkie przerwy na ciepłą herbatkę. Na zerknięcie na mapę i sprawdzenie gdzie jesteśmy. Po wyjściu ponad granicę lasu zaczął lekko prószyć śnieg.
 

Po chwili znów mieliśmy czyste niebo. Chłopaki wypruli do przodu a my z Franiem szliśmy w swoim tempie. Widać było zmęczenie po Młodym, ale nie chciał odpuścić. Szliśmy razem za rękę. Robiliśmy dość częste przerwy. Krótkie, ale częste. Pomagało mu to. Co mnie bardzo cieszy nie poddał się. Dotarliśmy na szczyt. Duma mnie rozpierała. Uściskaliśmy się z całych sił. Dla takich widoków oraz satysfakcji warto było wejść. Warto było po walczyć ze sobą i własnymi słabościami. Złapać je za kudły i powiedzieć, wybaczcie, tym razem to ja trzymam lejce i ja prowadzę.



Chłopaki zameldowali że już schodzą. Zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć i ruszyliśmy w dół. Mieliśmy ze sobą sanki, aby ewentualnie zjechać. Franio stwierdził że się boi i miał w tym racje ponieważ powyżej granicy lasu nachylenie było na tyle duże że moglibyśmy za mocno się rozpędzić. Poza tym okazało się że Franiowi zrobiło się bardzo zimno. Ja nie odczułem spadku temperatury a gapa odezwał się dopiero jak już ledwo wytrzymywał. Kolejny argument na schodzenie zamiast zjazdu- szybsze rozgrzanie organizmu. Oddałem Franiowi polar oraz rękawiczki. Poprosiłem aby cały czas się ruszał, nawet jak stoimy. Aby pracował paluszkami rąk i stóp. Dobry jest. Zachował zimną krew i nie dyskutował jak to Franio, tylko cały czas stosował się do instrukcji. Widać było że zmęczenie i zimno robią swoje ale nie odpuszczał. Szliśmy szybkim krokiem za rękę i cały czas czułem jak pracuje łapką. Minęło może 15, może 20 minut i było wszystko ok. Zdjął nieco za dużą bluzę. Wystarczyły już tylko jedne rękawiczki. Szliśmy do schroniska dumni z siebie i dokonanego wejścia. Zmęczeni, ale zadowoleni.

 Jak zawsze po tak trudnych chwilach zebraliśmy się na szczere rozmowy o życiu. Przyznam, że nie myślałem iż z ośmiolatkiem można rozmawiać na bardzo poważne życiowe tematy i to z jego własnej inicjatywy. Zaskakuje mnie ten mały człowiek. Prowadziliśmy zarówno trudne, jak i prześmiewcze dyskusje. Było nam ciepło. Humory dopisywały. Dumni z siebie wracaliśmy do schroniska.

Pod koniec drogi zrobiło się już na tyle szaro że Franio poprosił o czołówkę. Nie zbyt komfortowo czuł się po zmierzchu w lesie. Światło dodało jednak otuchy i w jego towarzystwie zameldowaliśmy się na nocleg. Dziś już bez gier, za to z audiobookiem do poduchy chłopaki poszli na zasłużony odpoczynek. A że nikogo nam nie dorzucili to mieliśmy cały pokój dla siebie.

Niedziela. Wstaliśmy bez zbędnej spiny. Plan na dziś- dostać się do Schroniska na Hali Ornak. Bez większych ambicji więc i pośpiechu nie było. Spokojne śniadanko, pakowanie i w drogę. Tego dnia również mieliśmy pogodę marzenie. Lampa przepiękna. Ludzi trochę na szlaku widać, ale jak w sobotę bez tłumów.  

Jak wcześniej pisałem musieliśmy wrócić do wylotu Doliny Starorobociańskiej, aby zejść na żółty szlak. Chłopaki wreszcie mieli okazje aby wykorzystać sanki. Fakt, całej drogi nie zjechali, ale spore fragmenty tak. A ile przy tym radości było, z resztą nie tylko dla nich ;-).





Dobrze się wędrowało. Aż dziwnie ciepło było. Nieco ubrań musieliśmy zrzucić. Okazało się że nowy termos bardzo dobrze trzyma ciepło. A z racji tego że obaj w Franiem nie lubimy gorącego urodził się pomysł aby herbatę studzić nieco śniegiem. Bez obaw, żółtego nie braliśmy, jednak czasem trzeba było parę igieł wyłowić. Ważne że rozwiązanie zdało egzamin. Idąc Doliną Iwanicką ku przełęczy musieliśmy już założyć raki. Franio nie koniecznie na początku był przekonany do tego pomysłu, jednak szybko zmienił zdanie. Podejście niezbyt emocjonujące. Znane nam z letniego przejścia. Co prawda w drugą stronę, ale jednak, więc i Franio entuzjazmem nie tryskał :-).

Dotarliśmy na Przełęcz Iwanicką. Mieliśmy przez chwile pomysł, aby zabrać chłopaków na Ornak. Niestety końcówka picia oraz resztki paszy zmusiły nas do udania się prosto do schroniska. Poza tym nie wiem jak by Łukasz z Frankiem zareagowali na wieść, że idziemy na ten widoczny przed nimi szczyt ;-). Czas na zejście z przełęczy. Trochę we czterech, trochę we dwóch. Każdy w swoim tempie. Brnęliśmy do celu. Również tym razem spotykaliśmy po drodze sporo narciarzy. Z niektórymi osobami udało się trochę po rozmawiać. Zwłaszcza gdy chłopaki dopytywali jak daleko jeszcze do celu naszej wędrówki ;-). Zjednywali sobie tym ludzi. Staraliśmy się również zachować górską tradycję i schodząc mówiliśmy dzień dobry bądź cześć. Nie byliśmy jedynymi na szlaku, którzy słali powitanie, ale niestety widać że bardzo dużo osób nie korzysta z niego.

Pamiętam, jak kiedyś pojechaliśmy w Góry Świętokrzyskie na jeden dzień aby wejść na Łysice. Schodząc oczywiście witaliśmy się jak to zwykle robimy. Zatrzymała nas pewna Pani, która myślę że spokojnie mogłaby być moją babcią i stwierdziła, że jesteśmy jedynymi, którzy podtrzymują tradycję. Bardzo było nam miło. Zamieniliśmy kilka zdań i każdy poszedł w swoją stronę. Muszę przyznać że dla mnie jest to bardzo miły akcent wędrówki po górach. 



 
Wracając jednak do rzeczonej wędrówki. Jesteśmy coraz niżej. Zaczyna się wypłaszczać. Wreszcie gdzieś pomiędzy drzewami widać schronisko. W końcu dotarliśmy na Polanę za Schroniskiem Ornak. Rozłożyliśmy się z Marcinem na słoneczku a Łukasz z Franiem zjeżdżali na sankach z górki.
 
W końcu udaliśmy się do schroniska. Zakwaterowaliśmy w pokoju. Zjedliśmy obiadek. Po czym ruszyliśmy nad Smreczyński Staw. Późno już co prawda było, jednak zimą jeszcze go nie widzieliśmy. Tutaj zaraz po starcie rozbiliśmy się na rodzinne grupy mijając się jedynie u celu. Każdy w swoim tempie. Gdy dotarliśmy z Franiem do celu było już mocno po zmroku, więc po kilku chwilach zmierzaliśmy z powrotem po drodze zakładając czołówki. Światełko jakoś zawsze ułatwia drogę i pokrzepia nawet w najtrudniejszych warunkach. Wróciliśmy pod schronisko po czym chłopaki zabrali sanki i przy świetle czołówek zjeżdżali z górki. W sumie dlaczego nie. Jak już teoretycznie się zmęczyli, poszliśmy do schronu. Ciuchy do suszarni a my gry i na główną sale. A że ludzi było nie dużo, przy grach dobra zabawa to i głośno się zrobiło ;-). Zabawa była przednia. Czasem w zgadywankach pomagał ktoś ze stolika obok. Miło. Godzina późna- czas spać. Tym razem mieliśmy pokój czteroosobowy. O dziwo bez roszad łóżkowych przespaliśmy spokojnie całą noc. 
Poniedziałek. Ostatni dzień. Zamiast spać do budzika, znów obudziłem się jako pierwszy przed nim. Chyba mojemu organizmowi odbija w górach. Postanowiłem napić się kawy i cholera znów musiałem zmiatać cukier. Zdecydowanie muszę wymyślić inne rozwiązanie.
Spokojnie napiłem się kawusi kontemplując widok z okna. Pogoda już nie była taka cudowna. To jednak nie ważne. Najistotniejsze jest to gdzie i z kim jesteśmy, Trzeba korzystać z chwili. Schronisko świeciło pustką. Poczekałem aż chłopaki wstaną po czym udaliśmy się na śniadanko. Podłoga zamieciona więc czas na popas. Później pakowanie. Ostatnie zjazdy z górki i w dół.

Ostatni dzień w Tatrach pożegnał nas pochmurnym niebem i lekkim opadem śniegu. Mimo to pogoda i tak była dobra. Na szlaku wyraźnie luźniej. Miło się szło. Szkoda tylko że to ostatni dzień. Łukasz z Franiem oczywiście jak tylko się dało zjeżdżali na sankach.
 
 
Zmierzając do nieuchronnego końca wędrówki w głowie miałem już kolejne plany. Zimowy wyjazd się udał. Wracamy cali i zdrowi. Bogatsi o nowe doświadczenia. Zaprawieni w kolejnych górskich bojach snujemy plany na kolejne.
Bo marzenie są po to aby je realizować. 
Z górskim pozdrowieniem.