niedziela, 23 lipca 2017

Pierwsza wspólna jazda.

Cześć.
Dziś chłopaki sami w domu i jakoś tak bez pomysłu na dzień. Przypomniało mi się jednak że mamy w domu czekoladkę, więc pomyśleliśmy aby podrzucić ją mamie na osłodę do pracy.
Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy. Franio w fotelik i heja na rower. Tym sposobem zrobiliśmy niecałe dwadzieścia kilometrów.
Ważniejszym jednak był pomysł kolejny do którego przymierzałem się już od jakiegoś czasu. Franio na swój rower a ja na swój. Dotychczas było tak że albo ktoś szedł/biegł obok, albo parę razy jechał z Kasią obok a ja gdzieś obok szedłem/ biegłem. Tym razem obaj jechaliśmy. Zastanawiałem się mocno nad trasą, aby była bezpieczna i w miarę równa. Wszystko wyszło tak naprawdę w praktyce. Zobaczcie:

 

 

Na początku było nieco trudno, zwłaszcza jadąc po chodniku pod górkę, ale jak zjechaliśmy na osiedlowe uliczki było już zdecydowanie łatwiej. Wąska ścieżka też nie stanowiła zbyt dużego problemu. Problem pojawił się jednak jak zjechaliśmy na dziurawą drogę gruntową. Po chwili jednak problem zamienił się w świetną zabawę w postaci pokonywania coraz to większych dziur. Po drodze zrobiliśmy krótką przerwę na odpoczynek.
Problem pojawił się, ale dla mnie gdy musiałem wybrać między bardzo wąskim i dziurawym chodnikiem a ulicą (chodzi o odcinek zjazdowy od Włókniarzy w osiedle- na mapie na czerwono). Wybrałem ulice. Odcinek nie był długi, ale akurat musiało jechać auto. Franio bardzo grzecznie zjechał na bok a kierowca bardzo zwolnił widząc nas i zjechał na przeciwną stronę- dziękujemy. Wjechaliśmy w osiedle i myślałem że jedziemy do domu, jednak Młody postanowił jeszcze po nawijać więc odbił w prawo. Niebawem jednak doszedł do wniosku że jest zmęczony i popędziliśmy z kierunku domku. Tym sposobem zrobiliśmy jakieś 5,5 km. Niestety aplikacja w moim telefonie w najmniej odpowiednim momencie przestała prawidłowo działać więc na mapie musiałem nanieść parę korekt. Domyślnie trasa na niebiesko, tam gdzie przekreślone "x" to wiadomo, korekty na zielono, a odcinek o którym wcześniej pisałem na czerwono.
Muszę przyznać że dawno nie byłem tak dumny. Mimo że na początku średnio ta jazda szła to po chwili wszystko się zupełnie zmieniło. Franio nie odpuszczał i super zasuwał. Wiedział że musi słuchać aby było bezpiecznie więc bez marudzenia robił o co go prosiłem. Przy okazji miał wielką frajdę z pokonywania ścieżek, dziur i kałuż.
To było naprawdę coś.
Pozdrawiamy.

piątek, 14 lipca 2017

Alanya, Turcja 07,2017

Cześć.
W październiku ubiegłego roku pojawił się pomysł aby pojechać na wakacje, ale za granicę. Pomysł szybciutko został zatwierdzony, pozostało jedynie wybranie miejsca. Trochę się wahaliśmy, ale jednak zapadła decyzja że lecimy do Turcji, a konkretnie na wybrzeże Morza Śródziemnego do Alanyi. Niektórzy pytali się czy się nie boimy. Inni ostrzegali. Zasięgnęliśmy języka, również u lokalsów i okazało się że nie ma czego się bać. A jak to wyglądało w praktyce postaram się zaraz opisać.
Wylot mieliśmy 01,07 z Okęcia. Zastanawialiśmy się jak z dojazdem, czy prosić kogoś o pomoc, czy zostawić auto na parkingu- wybraliśmy opcje numer dwa. Wygodnie a i przy okazji nie zawracaliśmy nikomu głowy.
 Ruszyliśmy jakoś w okolicach 4 rano. Młody o dziwo całą drogę nie spał. Bardzo wszyscy byliśmy nakręceni- wreszcie czas tylko dla nas.
Na początek niemiła niespodzianka- lot będzie dwie godziny później, w sumie dobrze że tylko dwie ;-).
Franio mimo że pierwszy raz leciał samolotem jakoś nie był specjalnie przejęty. Podszedł do tego jak do przejazdu tramwajem, tylko takiego który troszkę dłużej trwa. W sumie nawet podobnie trzęsło ;-). Na pokładzie odespał też poranną podróż.
Po wyjściu a samolotu uderzyła nas fala gorąca- temperatura zdecydowanie wyższa niż w kraju, oscylująca w granicach 40 stopni. Cóż- jeszcze tylko ze trzy godziny autobusem i jesteśmy w hotelu. A trafiliśmy do hotelu Melissa. Zakwaterowano nas w nawet sporym pokoju z widokiem na morze.
Wracając do samej miejscowości. Liczy sobie około 300 tysięcy mieszkańców a jej początki sięgają cesarstwa Rzymskiego. Od północy otoczona górami Taurus, natomiast od południa Morzem Śródziemnym z plażami Kleopatry oraz Keykubat przedzielonymi półwyspem z ruinami zamku. Nasz hotel znajdował się nieopodal tej pierwszej na obrzeżach miasta przez co gwar ulicy widzieliśmy jedynie udając się do centrum. Co bardzo nas cieszyło aby udać się na plaże wystarczyło przejść przez Bulwar Ataturka :-).
Z tym przechodzeniem przez ulice i ruchem też było ciekawie. Wiedzieliśmy że panują tam zasady nieco inne niż u nas, ale musieliśmy się do nich przyzwyczaić. Okazało się że Turcy kodeks drogowy traktują bardziej jako sugestie a nie sztywne zasady. To że ktoś jedzie na czerwonym, pod prąd, czy motocyklem po deptaku/chodniku nikogo nie dziwi. Trzeba też pamiętać że pieszym prawie nikt nie ustępuje. Trzeba się do tego przyzwyczaić.
Na plaże i kąpiel mimo później pory wybraliśmy się jeszcze tego samego dnia. Piach mimo że gruboziarnisty to nawet przyjemny. Gdzieniegdzie trochę drobnych kamieni. Musieliśmy tylko przyzwyczaić się do tego że na dnie były płaskie kamienie gdzieniegdzie porośnięte wodorostami przez co bardzo śliskie. Wywrotek parę było. A woda- cóż- temperatura zbliżona do temperatury powietrza w Polsce przed naszym wyjazdem.
Ogólnie dni mijały leniwie- śniadanie, później plaża. Około 13 robiło się tak gorącą że nawet po piachu nie dało się chodzić bez butów. Wracaliśmy na obiad i drzemkę. Później na 19 na kolacje i na miasto, lub znów na plażę. Od czasu do czasu dla odmiany robiliśmy sobie różnorakie wypady.


Pierwszego plażowego dnia doszedłem do wniosku że po plaży się nieco przebiegnę- efekt:
Wydawało mi się że zawiewa chłodny wiaterek- zgadza się- wydawało się... Oj masakra była. Dzięki temu wpadliśmy na pomysł że biegać będziemy z rana ;-).
Wcześniej dowiedzieliśmy się że jest tu pełno kotów. Faktycznie bardzo dużo. Franio stary kociarz miał z nimi sporo radochy.
Zaskoczyła nas również mnogość placów zabaw. Jest ich bardzo dużo i jeden lepszy od drugiego. Franio tylko wybierał na który się tym razem udać.

Na pierwsze normalne bieganie wybrała się Kasia. Na urlopie wstała o 5,30 aby biegać. Ja to do tej pory nie mogę wyjść z podziwu. Ruszyła na swój ukochany pięciokilometrowy dystans przy okazji zwiedzając nieco okolicę.




Tego dnia po raz pierwszy wypożyczyliśmy rowery. Jak pisałem ruch drogowy rządzi się tutaj swoimi prawami, ale można spokojnie rowerkiem się przemieszczać. Należy jedynie pamiętać że to Turcja a nie Polska ;-). Udaliśmy się do portu w pobliże czerwonej wieży. A później wzdłuż nabrzeża i do hotelu. Co prawda nieco pobłądziliśmy ale finalnie udało się dotrzeć na miejsce.


 
Niestety temperatura doskwierała nawet w nocy przekraczając 30 stopni, jednak do tego dochodziła jeszcze spora wilgotność. Musze przyznać że nawet do tego dało się przyzwyczaić. Należało tylko pamiętać aby zawsze zabierać ze sobą wodę, zwłaszcza będąc z dzieckiem.

Biegania czas przyszedł i na mnie. Ja jednak nie byłem wstanie wstać tak wcześnie jak Kasia, co odbiło się tym że wracając do hotelu już zaczynało mnie przysmażać. Podszedłem ambitnie chcąc zrobić namiastkę biegu górskiego. Niestety kilka fragmentów dystansu przeszedłem. Momentami aby ratować życie ;-) a czasami dlatego aby zrobić zdjęcia.




Widoki jednak wynagrodziły trudy podbiegu. Zrobiłem 11 kilometrów i wbiegłem praktycznie z poziomu morza na około 220 m.n.p.m i znów do zera. Nie wiem czy dużo, ale dla mnie było to bardzo duże wyzwanie- udało się, ledwie ale się udało :-).
Tego samego dnia wysłaliśmy również Kasie na lot tandemem paralotnią. Poszukałem nieco po lokalnych agencjach i udało się znaleźć w dobrej cenie. Wywieziono ją 12 km w góry Taurus skąd wystartowała.





Bała się strasznie, ale podobno było warto, wrażenia nie do opisania. Jeśli ma ktoś możliwość spróbowania polecamy.

A po locie relaksik przy drinku z palemką ;-).

Tego dnia atrakcji nie było dość więc po kolacji zabrałem rodzinkę na wzgórze zamkowe. Pod górę dojechaliśmy taksi natomiast drogę powrotną pokonaliśmy pieszo. Franio przeszedł prawie całe sześć kilometrów i to w takim upale. Prawdziwy wędrowiec. W drodze powrotnej pojawiła się mała niedogodność w postaci awarii elektryczności w tej części miasta przez co szliśmy część drogi jedynie w światłach samochodów. Miałem oczywiście czołówkę...... w walizce w hotelu. Mimo tego wszystkiego i tak było warto. Nocne widoki są jednak piękne.







A innym razem.

Innego dnia wybrałem się na rafting. Wyjazd kupiłem w tej samej agencji co Kasi lot i zapłaciłem ..... połowę ceny którą oferowało biuro podróży za tą samą imprezę. Podróż w jedną stronę trwała ponad trzy godziny, ale było super. Do tego druga połowa trasy wiła się górskimi serpentynami- bajka. Nie obyło się też bez przygody: otóż dolmusz którym jechaliśmy nie wytrzymał trudów wspinaczki i padł a przy okazji zaczął się palić. Na szczęście była to lekka zadyma i szybko został ugaszony. Na szczęście jechaliśmy na dwa autobusy wiec drugi szybko po nas wrócił. Pierwszy raz uczestniczyłem w takiej imprezie i myślę że gdybym miał możliwość powtórzenia skorzystałbym. Spływ odbywał się rzeką Köprü meandrującą częściowo kanionem  Köprülü. Myślę że filmik sporo opowie ;-).

Czasem wybieraliśmy się też na spacery. Podczas jednego z nich wypatrzyliśmy bestię.
I to na tureckich blachach. Zaskoczenie nie małe.
 
Na plaży też udawało się znaleźć nieco zajęć. Ja zazwyczaj mam problem taki że jest tam mi po prostu nudno. Ale razem z Franiem jak nie byliśmy w wodzie kopaliśmy doły, robiliśmy zapory na strumieniu płynącym z gór, lub wybieraliśmy się na wycieczki monster truckami. Znalazłem też nową zajawkę- nurkowanie z fajką. Woda była bardzo przejrzysta, widać było różne gatunki ryb- super sprawa.

Mieliśmy wiele ofert wycieczek fakultatywnych, jednak świadomie z nich zrezygnowaliśmy. Większość z nich wiązała się z kilkugodzinną podróżą autobusem czego jednak chcieliśmy oszczędzić Franiowi. Zdecydowaliśmy się jednak na wycieczkę po samym mieście. Okazało się jednak że w naszym biurze na taką wycieczkę brak chętnych. Jednak przez przypadek dowiedzieliśmy się że takie oraz inne wyjazdy prowadzi Alanya Online, której współzałożycielką jest blogerka Agata Bromberek prowadząca Tur- tur blog. Zdecydowanie polecamy. My co prawda przez gapiostwo spóźniliśmy się na całodniową wycieczkę, ale udało się załapać na objazdówkę Land Roverami trwającą kilka godzin. Zobaczyliśmy jaskinie Damlatas, ponownie wzgórze zamkowe, ale troszkę w inny sposób oraz wjechaliśmy na góry Taurus. A to wszystko z przewodnikiem. Przy okazji Franio miał frajdę z jazdy Defenderem bez dachu.









Niestety był to już ostatni dzień. W nocy wyjazd z hotelu i lot do domciu. Franio dumny z pierwszych pieczątek cały czas trzymał swój paszport.
Czy jesteśmy zadowoleni z wyjazdu? Zdecydowanie tak- możemy powiedzieć że były to nasze najlepsze wakacje. Przy okazji byliśmy na innym kontynencie ;-), co prawda nie daleko za jego granicą, ale jednak była to już Azja. Oraz pierwszy raz w kraju gdzie dominuje islam. A Turcy- bardzo uprzejmi i przyjacielscy. Nie dziwi nikogo że potrafią się przysiąść aby po prostu pogadać.
 
Informacje praktyczne.
-Gotówka- do końca zastanawialiśmy się czy brać Euro czy Liry Tureckie. Finalnie wzięliśmy i jedne i drugie, przy czym Euro przydały się jedynie do płacenia za wycieczki, w pozostałych przypadkach płaciliśmy Lirami- było zdecydowanie taniej. Poza tym bez problemu można wymienić jedne na drugie a jak się nieco poszuka to można nawet złotówki sprzedać.
-Ceny- jak już wspomniałem najlepiej płacić w lirach, jeśli w innej walucie przelicznik jest korzystny, ale jedynie dla sprzedawcy. A co do samych cen zasada jest taka że tak gdzie ich nie ma należy się targować. Tam gdzie są czasem sprzedawcy sami proponują ich obniżenie.
-Wypłaty z bankomatu- bez problemu, co ciekawe wypłacając w lirach wypłaciliśmy po bardzo dobrym kursie który nigdzie nie był osiągalny.
-Alanya- miasto głośne, tętniące życiem, gwarne, zwłaszcza po zmroku. Zabytków zbyt dużo nie ma, ale ma swój niepowtarzalny urok.
-Hotel Melissa- znajduje się w tej cichszej części miasta, około kilometra od (chyba tak mogę to nazwać) głośniejszej części. Do plaży bardzo blisko. My ogólnie od hotelu wymagamy jedynie łóżka, łazienki i względnej czystości wiec tutaj nie było się do czego przyczepić. Co prawda nie plazma a stary kineskopowiec, ale lodóweczka była, klima oczywiście też bo bez tego po prostu się nie da. Jedynym minusem było bardzo monotonne jedzenie. Codziennie praktycznie to samo, ale duży wybór wiec każdy był w stanie znaleźć coś dla siebie.
-Wycieczki dodatkowe. Każde biuro podróży je oferuje, jednak szukając w biurach lokalnych zapłacimy zdecydowanie mniej, a jakość będzie taka sama. Wystarczy nieco poszukać. Polecamy zdecydowanie Alanya Online
-Zakupy- chcieliśmy kupić dobrą kawę, herbatę, oraz nieco przypraw i innych lokalnych specjałów. Trafiliśmy ty sposobem do Sekerciler'a. Market z lokalnymi specjałami oraz ustalonymi cenami. Obok jest też bazar na którym można kupić każdą pamiątkę jaką się tylko zapragnie. Zdecydowanie warto tam zajrzeć.
 
Pozdrawiamy