poniedziałek, 29 lipca 2019

Dzień dobry morze.

Cześć.
Od jakiegoś czasu cierpimy rodzinnie na chroniczny niedosyt wyjazdów, zwłaszcza nad morze. W ostatni weekend wybraliśmy się nad Bałtyk. Tym razem jednak dla odmiany pod namiot. Wybór padł na Cetniewo. W tym samym czasie we Władysławowie mieliśmy rodzinkę ;-) na wakacjach a i dojazd z Łodzi w miarę szybki. Zwłaszcza że wyruszyliśmy w piątek chwile po południu.
Nie samym wyjazdem jednak człowiek żyje. Same przygotowania dają frajdy sporo a przy okazji można dobrze ogarnąć graty na wyjazd. Część rzeczy mamy, a inne musieliśmy pożyczyć- Dziękujemy :-). Wiadomo już co trzeba dokupić a co jest zbędne. Przynajmniej tak nam sie wydaje.

Jak już pisałem wyruszyliśmy w piątek wczesnym popołudniem. Ruchu dużego nie było. Na spokojnie podróż trwała. Młody przeglądał stare komiksy zagryzając graniem na telefonie a Katarzyna co jakiś czas traciła przytomność ;-).
 Dziewczyna po dobie wybrała się w podróż to nie ma się co dziwić.
Z trzema przerwami dotarliśmy w około 6 godzin.

Postawić chatkę mieliśmy na polu Horyzont. Pole ogólnie fajne, jednak z kilkoma dużymi minusami.
Położone przy samym morzu na klifie, bardzo zielone. Prąd sanitariaty itd. No właśnie na dzień dobry pojawił się problem z prądem....
Miał być prąd, a prądu nie będzie bo nie ma miejsc w skrzynkach. Ok, tylko mamy całą lodówkę paszy i prąd być musi jak obiecano... Po krótkiej rozmowie lodówka trafiła do pomieszczenia gospodarczego i było git.
Drugim minusem jest ciasnota. Rezerwują jak leci a martwią się jak klient przejedzie. Okazało się że namiotem zajęliśmy czyjeś miejsce parkingowe. Gęsto jak na zaparawanionej plaży ;-).
Nie ważne jednak to wszystko. Chata rozbita, rzeczy w miarę ogarnięte. Czas na kolacje.
 Miło tak czasami porozmawiać.

Po kolacji poszliśmy przywitać się z morzem. Ma swój urok, ale niestety tłok mu nie służy. Mimo że ciągnie mnie nieco wyżej nad poziom morza to chętnie nad sam Bałtyk wrócę. Ale najlepiej do jakiejś malutkiej wiochy po drodze donikąd :-).


Wymęczeni z plaży od razu poszliśmy spać.

W sobotę Katarzyna zerwała się samego rana żeby zobaczyć wschód słońca. No i wschodu nie było. Był gdzieś tam za chmurami, daleko daleko. W takim razie wskoczyła w moje buty biegowe- swoich zapomniała i ruszyła biegać. Odwiedziła nasze stare kąty w Chłapowie i tym sposobem zrobiła o ile dobrze pamiętam sześć kilometrów i to jeszcze przed śniadaniem :-).
Przed śniadaniem mieliśmy jeszcze jeden mały topograficzno- rodzicielski problem. Na szczęście bardzo szybko udało się go rozwiązać a i cenne doświadczenie dał ;-).
Śniadanko skończone więc i kawa musi być, bez tego obyć się nie może ;-).

Sobota przywitała nas niezbyt ciekawą pogodą. Tak więc każdy robił co chciał krzątając się po kempingu. Po południu zaczęło się przejaśniać więc całą ekipą wybraliśmy się a plaże. Czerwona flaga więc do wody wejść nie wolno, ale po siedzieć na plaży....
Na koniec leniwej soboty wybraliśmy się do Władysławowa na koncert Bednarka. Całkiem fajna impreza. Franiowi też się bardzo podobało. Tylko się niestety rozładował. I woreczek trzeba było zanieść do łóżeczka ....:-D.
Chyba warto wniknąć w jego muzykę.
W sobotę okazało się również że rozładował nam się akumulator i to mocno. Dobra, umówiłem się na niedziele na pożyczenie prądu. Pożyczyłem ale od innego, a tu lipa. Nie chce ładować. Pożyczyłem od kolejnego, ale z jego kablami. Okazało się że z moimi coś nie gra i zaskoczyła od strzała. Później do tego wszystkiego jakiś gamoń obdarł nam bok przyczepą. Chyba czas stąd jechać. Na koniec spotkaliśmy się jeszcze na chwil kilka na plaży i w drogę do domu. Ta zajęła nam chyba z pięć godzin z dwoma postojami. Ku naszej uciesze otworzyli bramki na zjeździe. Ruch był spory a korek na kilka kilometrów.
Długi wypad nie był,  raptem dwie doby.
Ładowanie jednak spore.
"Bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście".