czwartek, 15 lipca 2021

Różowa szesnastka.

 Cześć.

Czasem tak się zdarza, że od słowa do słowa rodzi się pewien pomysł. Zaczęło się od luźnej rozmowy a skończyło gotowym rowerem :-). Pierwsze zdania dotyczyły tego iż obecnie na rynku większość rowerów to produkty bardzo słabej jakości które szybko się psują i praktycznie nie ma co ratować. Ja prawdę mówiąc wolę dać nowe życie starym sprzętom. Większość elementów jest tak dobrej jakości, że wystarczy je porządnie odnowić i będą służyć jeszcze wiele lat. A jeśli czegoś nie da się uratować można to zastąpić nową częścią, ale taką aby spełniała nasze potrzeby i była dobrej jakości. A przy okazji pasowała do całości projektu ponieważ tworzymy jedyny w swoim rodzaju rower tylko dla siebie.

Tym razem miałem przyjemność zbudować rowerek dla siedmioletniej fanki AC/DC.  Bazę udało nam się znaleźć po kosztach. Przyznam że nawet malowanie w dobrym stanie było, jednak plan co do tego był zupełnie inny :-).  Bazą był ZZR (Zjednoczone Zakłady Rowerowe) Orlik z 1967 roku. 

Widząc takie zdjęcie trzeba użyć dużo wyobraźni aby zobaczyć efekt końcowy.  Jednak podobno sky is the limit :-).

Decyzja zapadła, czas do pracy. Póki ZZR miał koło i suport dobrałem pasującą osłonę łańcucha. Trzeba tylko było dorobić mocowania, ale o tym później. Pozostało dopasować błotniki. Oczywiście muszą być metalowe. Byłem przekonany że mam błotniki na 16 cali. Niestety okazały się za małe. Dokupiłem w takim razie inne. Proste, do malowania. Znów nie ten rozmiar- trudno, może wykorzystam w innym projekcie. W końcu po długich poszukiwaniach trafiłem do sklepu gdzie zakupiłem ostatnie metalowe błotniki w tym razem już pasującym rozmiarze. Nowe, z wgniotką. Trudno, i tak będą malowane. I tak kupiłem nowe, popsułem je i naprawiłem. Niestety nie mam za dużo zdjęć ponieważ czas gonił- musiałem wyrobić się na dzień dziecka. Tak więc wracając do samych błotników- najpierw papier ścierny i zmatowienie. Następnie młoteczek, kowadełko i klepanie wgniotki. A czego nie można było wyklepać trzeba było wyrównać szpachlą. Mam nadzieje że dojdę do etapu w którym szpachel będę potrafił zastąpić ołowiowaniem lub cynowaniem. Jeszcze trochę drogi przede mną ;-). Szpachel jest, więc papier ścierny w dłoń i jedziemy. Od grubego po coraz drobniejszy. Aż do uzyskania pożądanego efektu. Jak przepis na ciasto. Gotowe do malowania.

Teraz rama w imadło i pasowanie osłony łańcucha. Muszę przyznać że pierwszy raz dorabiałem takie elementy, ale wyszło całkiem dobrze :-). Fakt, że zeszło na to sporo czasu, ale uzyskałem upragniony efekt. Najpierw trzeba było odpowiednio ustawić osłonę. Później w stercie złomu (który zresztą muszę uporządkować) znaleźć odpowiedni materiał na mocowanie. Zostaje już tylko trochę cięcia, gięcia, szlifowania, wiercenia i przy odrobinie szczęścia mamy gotowe mocowanie. Jeśli nie- wracamy do punktu wyjścia. W moim wypadku przy jednym z dwóch mocowań strzeliłem babola przy cięciu. Na materiale z którego ciąłem Franio coś namalował. Niestety tym samym markerem, którym rysowałem linie cięcia. No i mi się po.....o. Niestety trzeba było rysować i ciąć od 0. Z drugiej strony dobrze że błąd wyszedł szybko a nie na którymś z końcowych etapów :-).







Pasowała tak jak chciałem. Teraz czas na galanterię. Planowałem zostawić co się da w oryginalnym chromie. Na pierwszy ogień standardowo poszły koła. Jednak galanterię trzeba było rozebrać. Czas więc na nocne balkonowe rozkręcanie i mycie piast. Przyznam że nawet nie były za bardzo usyfione ;-). Było widać oznaki użytkowania, ale jeszcze sporo po służą więc wszystkie elementy można było ponownie wykorzystać :-).





Szybkie oględziny. Pasta, szmatka i napieramy. Trochę polerowanie i od razu inaczej wyglądają. A przy dobrej muzyce miło czas leci ;-).


 


Z rozpędu zabrałem się również za kierownicę. Niestety na rogach powłoka była bardzo mocno zniszczona, ale udało mi się uzyskać dobry efekt.

Prawie lustereczko ;-). I ta kierownica ma ponad pół wieku. Warto dać jej drugie życie. Jak o nią zadbamy będzie służyć dzielnie jeszcze wielu pokoleniom.
Obręcze myślę że również długo będą sprawne, ale na nich ubytki w powłoce były już zbyt duże więc nadawały się jedynie do malowania. Tak więc papier ścierny w dłoń i trzeba je przygotować. Przyznam, że nieco popsuło mi to koncepcje, jednak szybko urodziła się nowa- jeszcze więcej czerni. A dla urozmaicenia.... róż. Tym sposobem przy czarnych obręczach i szprychach pojawiły że różowe nyple. Dla równowagi piasty zachowały chrom. Wyszło ciekawie.
W międzyczasie zakupy brakujących części i przyszedł czas na malowanie. Oj muszę przyznać że kosztowało mnie sporo czasu i nerwów. Ale dało też sporo nauki. Pierwszy błąd pojawił się już po położeniu podkładu. Ujawnił wszystkie niedociągnięcia, a do tego zwarzył się z nawet minimalnymi pozostałościami starej farby. Tak więc wracamy do punktu wyjścia- przygotowania zaczynamy od zera. Na szczęście tym razem szło tak jak powinno.



Przyszedł czas drugiego koloru. Uparłem się aby różowy był w metaliku. Tylko nigdzie takiego nie było. Finalnie znalazłem firmę gdzie dobrano mi odpowiedni kolor. Teraz czas na wyklejanki. Planowałem ambitnie aby na błotnikach poza logo namalować różowe pasy. Mogło by to ciekawie uzupełniać projekt. Jednak na etapie obklejania osłony zrezygnowałem z pasów. To jeszcze nie ten etap. Za mało doświadczenia ;-). Tak więc po mozolnym etapie obklejania zabrałem się za róż.


Wiele, wiele i jeszcze trochę poprawek później przyszedł czas na końcowy montaż. Ukoronowanie prac. Obawa czy wszystko na pewno będzie pasować. Czy wszystko jest zrobione tak, jak bym chciał. O czym zapomniałem :-).
Przyznam że kończyłem w dniu oddania roweru. Efekt? Oceńcie sami. Dla mnie najważniejsze że podoba się Hani, ponieważ to ona jest jego właścicielem.
Pozdrawiam








sobota, 1 maja 2021

Luigim na wycieczkę.

 Witam.

Czasami tak jest, że człowiek musi. I tak było tym razem. Ciśnienie było już tak duże, że musieliśmy wyjechać. Co prawda byliśmy z Franiem w górach, ale Kasia niestety nie. Wybór więc był prosty- jedziemy nad morze. Tradycyjnie pojechaliśmy na Wyspę Sobieszewską. Czasu było niewiele a tam można szybko z Łodzi dojechać. Poza tym co dla nas niezmiernie ważne jest tam mało ludzi i jest gdzie spacerować.

Tym razem jednak na wyjazd zabraliśmy Luigiego. Moje auto z racji wieku miewa czasem swoje humorki i póki co nie jeździ więcej niż 200 kilometrów w jedną stronę. Ale jak tylko znajdę trochę czasu na naprawy to pojedzie i na koniec świata ;-). Wracając do Luigiego. Już jego protoplasta zaprojektowany został jako małe autko i tak też pozostało. Typowe miejskie autko, tak więc dalej niż 100 km od domu jeszcze nie był. Ale czemu nie. Bez problemu zapakowaliśmy się do bagażnika i ruszyliśmy przed siebie. Kasia była mocno zmęczona więc za kółkiem siadłem ja :-). Lubie jeździć więc dla mnie to sama przyjemność. Przepastny 35cio litrowy zbiornik był prawie pełny a zasięg na starcie pokazywał grubo ponad czterysta kilometrów. Muzyka gra, Franio obstawiony komiksami, książkami i audiobookami, Kasia z poduchą- można jechać.

Wujek Google poprowadził nas nie wiedzieć czemu na Piątek i dopiero na A1kę. Nie drążyłem przyznam tematu. Była droga i to się liczyło. Wpadliśmy na autostradę i ogień. Na blacie średnio 130- 135- ogień. Miło się jedzie. Pogoda do jazdy nie zła. Przez chwilę tylko po kropiło. Spostrzegłem jednak po jakimś czasie że zasięg dosyć szybko zaczyna się kurczyć. Teoretycznie powinniśmy tankować dopiero wracając. Idąc za powiedzeniem "Jak się zdupcy to będziemy myśleć" jechaliśmy dalej. Zrobiliśmy sobie chyba ze trzy postoje. Na relaksie, bez pośpiechu i stresu. Tak miało być. Jak dojedziemy to będziemy. Postoje jak się okazało już nawet robimy w tych samych miejscach co zawsze. Jakoś tak nieświadomie wychodzi. 

Wracając do zasięgu.... Zbliżał się szybko do stówy a to mogło oznaczać mały problem. Tym bardziej że nie wiem na ile mogę sobie z tym autem pozwolić. Jak dokładny jest to wskaźnik. U mnie działa bardzo dokładnie. Kiedyś przegiąłem do tego stopnia że dojeżdżając na stacje zasięg pokazywał 0. A w perspektywie było spychanie auta ze skrzyżowania na Włókniarce. Z duszą na ramieniu udało się.

Na samej wyspie nie kojarzyłem ani jednej stacji. Wujek wskazał najbliższą zaraz po zjeździe z autostrady. Troszkę w przeciwną stroną ale jednak. Ciepło mi się zrobiło jak poniżej 50 wskaźnik zaczął pokazywać tylko "-". Zostało nam jedynie 8km więc powinno się udać. I to był ten ostatni postój. A tak przy okazji miło się tankuje taki zbiornik do pełna :-). Ze stacji już tylko kawałek przez most zwodzony i jesteśmy u celu. Szybciutko się ogarnęliśmy i czas na upragnioną szwędzaczkę. Oczywiście najpierw najszybszą drogą nad wodę. Przez las, mijając labirynt ścieżek. Ludzi bardzo mało. Cisza, spokój. Droga. Nie ważnie czy za kółkiem, czy z buta. Cel daje frajdę, ale droga do niego również dużo przyjemności.




Pogoda nam sprzyjała. Cały tydzień padało i przestało przed samym wyjazdem. Wiatr minimalny. Dobre warunki do wędrowania :-). Na przystankach robi się zimno więc zazwyczaj są krótkie :-).

Frania ubraliśmy w kalosze. Skończyło się tak, że miał mokre spodnie i nieco chłodną wodę w butach. Miałem w plecaku spodnie na zmianę ale nie buty i skarpety. Miałem je zabrać ale coś mnie strzeliło że odłożyłem. Durny cholera błąd i trzeba było wracać. Ale nic nie poszło na marne- podczas dwóch nadplanowych kursów obczajaliśmy ścieżki odchodzące od dojścia :-). Tym sposobem w ciągu godziny witaliśmy się z morzem po raz drugi.

 
 

Ja przy okazji miałem sposobność pobawić się aparatem :-). Zarówno tym w telefonie jak i lestereczkiem. Dobrze się uzupełniają. Czasem co prawda modele nieco gwiazdorzyli, ale było to do zniesienia.
Dreptaliśmy sobie niespiesznie od zejścia do zejścia. A może jeszcze jedno, może kolejne. Szum dookoła. Fale rozbijają się na brzegu. Ma to swój urok, ale jak dla mnie jedynie podczas wędrówki. Chciałbym jeszcze zobaczyć Bałtyk zimą i podczas sztormu, takiego konkretnego. Ciekawi mnie jak wtedy wygląda. Jaki jest. Wszystko przed nami.

Czasami mieliśmy wrażenie, że coś nas obserwuje. W tym momencie ważniejszy był jednak ciepły popas. Strawa musi być :-). Chwila postoju, odpoczynku, wytchnienia. Czasem kopytka też muszą odpocząć.

Drogę powrotną obraliśmy przez las. Franio z nowym samolotem zajęty zabawą. Spokojny marsz. Można pogadać. Odetchnąć. Jest czas aby każdy mógł spokojnie po rzucać samolotem.

Franio, jak to Franio w pewnym momencie zaczął wykazywać ewidentne objawy przewędrowania- czyli po prostu znudzenia. Zaczął prezentować przekrój stanów emocjonalnych. Kurcze zaczynam je znać na pamięć :-). Kasia z chwilowym przerażeniem w oczach z nóżki na nóżkę gna przed siebie narzucając dobre tempo. Brakło jednak kilometrów aby Michu pokazał całe spektrum możliwości.

 

Szliśmy sobie spokojnie obmyślając plany na kolejne wyjazdy. Może rowery.... Namiot :-). Byle pogoda była znośna. I mało ludzi :-).
Dziwne nastały czasy. Przez to wszystko co się dzieje dookoła oraz brak wyjazdów, bardzo cierpimy na ich niedosyt. Chyba jesteśmy uzależnieni. Czas się ruszyć. Trzeba złapać trochę powietrza i spędzić czas razem tylko dla siebie. To buduje. Jak mówi przysłowie "Rzucić wszystko i jechać w Bieszczady". Mogą być na drugim końcu świata lub w niedalekiej wiosce zapomnianej przez boga. Każdy ma takie.
 
Czas powiedzieć do zobaczenia Morze. Niedługo wrócimy. Snując kolejne plany i marzenia wróciliśmy do Luiego. Zeszło nam na szwędaniu około 16 kilometrów. Tak nam się dobrze szło że nawet jakoś mocno nas ta droga nie zmęczyła. Miły odpoczynek. 
Czas w drogę powrotną. Dla odmiany za kółkiem zasiadłem ja. Gotowi do drogi ruszyliśmy. Tym razem jednak doświadczalnie jechałem 125 do 130 kilometrów na godzinę. Czasem aż 135, ale z górki. Ciekaw byłem jak przy takiej jeździe wyjdzie spalanie. Nawet wyprzedziliśmy kilka aut i to nie były tylko ciężarówki ;-). Ale ku mojemu zaskoczeniu przy tak niewielkiej różnicy prędkości spalanie spadło o około dwa litry. Przyznam, wiedziałem że będzie różnica, ale że aż taka....
Wracaliśmy sobie niespiesznie do domciu. Franio czytał. Kasia podrzemywała. Dobra muzyka się też znalazła. Można jechać i prostu w góry :-). Końcówkę drogi pokonaliśmy również przez Piątek. Nawet jeszcze było widno jak podjechaliśmy pod blok. 

Bardzo udany wyjazd. Oby więcej takich.
Pozdrawiamy.