czwartek, 2 lutego 2017

Pierwszy raz z liną.

Witam.
Zbierałem się już od jakiegoś czasu aż wczoraj w końcu udało się. Wyszło bardzo spontanicznie bez wcześniejszych planów. Odebrałem Franka z przedszkola, pojechaliśmy do domu coś zjeść, spakowaliśmy się i pojechaliśmy na Stratosferę. Franuś wiedział co go czeka i bardzo chciał. Na szczęście w miarę pamięta jak się bezpiecznie zachowywać na ściance więc nie musiałem go aż tak pilnować. Na miejscu spokojnie można wypożyczyć uprząż nawet dla takiego młodziana. Co prawda jeszcze pełna- za mały jest na biodrową, ale spokojnie mógł się wspinać. Na początek krótki instruktarz jak siadać w uprzęży, jak będzie opuszczany na linie. Z chwytami i ruchem w pionie jest obyty więc tu tłumaczenie było zbędne.
Na strato jest osobna ściana w lekkim połogu z namalowaną małpką oraz żyrafą jak również chwytami w postaci zwierząt, maszyn i nie tylko. Do tego są na tyle gęsto że nawet maluchy sobie poradzą. Na pierwszy ogień poszła małpka. Musze przyznać że do tej pory jestem w szoku- Franus bardzo sprawnie i pewnymi ruchami piął się do góry. Na Spocie, kiedy asekurowałem go spotując, czyli łapiąc w razie upadku aż tak dobrze mu nie szło. Wchodził z liną zdecydowanie wyżej niż bez, choć w pewnym momencie mówił że boi się wysokości więc spokojnie go opuszczałem. Po małpce wszedł na żyrafkę z podobnym efektem zdobytej wysokości.
Później trochę przerwy na bieganie po materacach i ponowne mierzenie się z małpką. Tym razem udało się zdobyć nieco więcej wysokości, ale potrzebna była odpowiednia motywacja. Motywacja w postaci obietnicy frycioch w drodze powrotnej. Przy okazji Franuś podpatrzył trochę od dziewczynki jak się ustawiać podczas opuszczania.
Zapadła w takim wypadku decyzja że będziemy regularnie chodzić. Skoro chce, sprawia mu to frajde a przy okazji może się czegoś nauczyć to czemu nie. Ja tez chyba wrócę na strato na trawersiki ;-). A może czasem znajdzie się ktoś do złapania aby pójść w górę.

A tak z innej beczki to już chyba oboje z Kasią wróciliśmy do normalnego jak na nas rytmu życia (po moim długim zwolnieniu). Katarzynie udaje się w miarę możliwości znaleźć dwa a nawet trzy razy w tygodniu czas na trening. Muszę się jednak pilnować ponieważ zaczyna śrubować wyniki i zaraz mnie przegoni :-). Biega na swoją ulubioną piątkę, czasem robiąc jej wariacje do 7 kilometrów i tylko skraca czas. Kiedyś zajmowało jej to ponad 40 minut a obecnie 36. Jeszcze trochę i pewnie zejdzie poniżej magicznych trzydziestu.

W któryś dzień oboje mieliśmy wolne i oboje chcieliśmy iść pobiegać, ale że Młody był w domu to trzeba było iść oddzielnie. Tak nam czas zleciał że nagle zrobił się ciemny wieczór. Zaczęliśmy się przekomarzać kto ile daje komu czasu na bieganie aż w końcu Kasia palnęła że mam 30 minut. Powiedziałem ok i poszedłem. Tak się sprężyłem że naszą Radogoszczańską piątkę zrobiłem w 29 minut. Nawet dobrze mi się biegło jak na takie tempo. Chyba jednak wróce do dłuższych dystansów. Na początek 10 km tak jak dziś. Co prawda brakło 400 metrów, ale nie będę aż tak drobiazgowy. A przy okazji odwiedziłem zapomniany przez nas ostatnio Arturówek.

Kolejnym przykładem na powrót tym razem mój do normalności jest to że zacząłem robić sobie do pracy jedzenie. Tylko takie bardziej zielone ;-).
Ja wiem że nie jestem królik, ale nawet przyznam, że mi to smakuje. Co prawda nie żyje tylko na sałacie i warzywach, ale do pracy staram się robić sałatki- czasem nawet Kasia się skusi :-).

Nie wiem jak Wy, ale my już nie możemy doczekać się wiosny. I nie chodzi tu koniecznie o ciepło bo i zimę lubimy, ale o pogodę która pozwoli przesiąść się na rowery. Strasznie doskwiera nam ich brak, ale co zrobić- musimy jeszcze nieco poczekać.

Pozdrawiamy

Brak komentarzy: