sobota, 15 września 2018

Wrześniowy Żabi Koń

Cześć.
Wróciliśmy z wakacji, nie zdążyłem się nawet rozpakować, a już szykował się kolejny wyjazd. Myślałem o nim już od dawna. A powstał zupełnie z przypadku.
Na Tatrach aż tak dobrze się nie znam, ale wiedziałem co to Żabi Koń i jak wygląda jego wschodnia grań. Marzyło mi się aby kiedyś ją zrobić. Szperając jakoś przed wakacjami w sieci natrafiłem na fajny filmik z jej przejścia. Przesłałem go Kamilowi. Po krótkiej wymianie korespondencji pojawił się pomysł. W ciągu kilki dni opracowaliśmy co, gdzie i kiedy. Do projektu w niedługim czasie dołączyła również Jagoda. Wyjazd zaplanowaliśmy na 21-23,09. Po niedługim czasie dowiedzieliśmy się że o tej porze roku to może tam być lód. Szybka weryfikacja kalendarzy i przesuwamy na 07-09,09.
Troszkę też trenowaliśmy pod wyjazd. A to wspinanie tradowe. A to biegi, marsze. Nie było to co prawda trzy czy 4 razy w tygodniu, ale było ;-).
Miał być to mój pierwszy wyjazd wspinaczkowy w Tatry. Wraz z  papierologią robioną w ostatniej chwili przyszedł czas na pakowanie. Problem w tym że nie do końca wiedziałem co spakować. Szpej podzielony, wspólnie ustalone co bierzemy i pakowanko. Trudno, najwyżej będę improwizował ;-).


Okazało się że paru rzeczy brakowało a i tak miałem najcięższy plecak....
Ruszyliśmy w piątek po pracy i udaliśmy się na Słowacje. Auto zostawiliśmy na parkingu przy wejściu na niebieski szlak w Popradzkim Plesie i dalej do Schroniska przy Popradzkim Stawie gdzie mamy nocleg.
Jak dotarliśmy na parking około 1,30 to zdecydowaliśmy że śpimy w aucie, nie idziemy na pałę do schroniska. Niestety przesunięcie terminy spowodowało że czekała nas gleba.
Obudziliśmy się z zimna około 5.30. Po wyjściu z auta okazało się że jest tak zimno że zakładaliśmy na siebie z Kamilem wszystko co mieliśmy. Punktem kulminacyjnym poranka była kawa zrobiona na poboczu szosy. Gorąca, mocna, pyszna ;-) i zawsze bez cukru :-D. Jak już weszła mogliśmy działać.
Zabraliśmy wszystko co mieliśmy na wypad i ruszyliśmy w drogę.

Jeszcze przed startem Jagoda mówiła nam "chłopaki przebierzcie się bo się ugotujecie" a my oczywiście nadal zmarznięci mieliśmy to w d...
Jakiś kilometr później:
Tym sposobem nieco przewiewniej ubrani dotarliśmy do schronu gdzie zapiliśmy ciepłą herbatką :-). Później przepakowanie, depozyt i do góry.




Wiedzieliśmy że prognoza pogody nie wygląda zbyt ciekawie. Prawie pewne było że o 15 będzie padać. Jednak wygrało stare powiedzenie- jak się zdupczy to będziemy myśleć.
Mieliśmy przez pewien czas plan aby zrobić grań od samych Rys, jednak plan ten umarł po drodze z powodu zbyt małej ilości czasu.
Ruszyliśmy więc ze schroniska w kierunku Rys.
I jeszcze przed zejściem ze szlaku ukazał się naszym oczom

Docierając do łańcuchów robimy postój. Zakładam kask i schodzimy ze szlaku na ścieżkę, czasem wręcz ścieżynkę ;-).

Ścieżka przez trawki, piargi i strumienie wiedzie pod komin. Tam napotykamy na trójkowy również zespół (trzy osoby) który przygotowuje się przejścia komina. Czekamy aż przejdą zakładając już uprzęże.
Komin ma około 45 metrów. Jest dwójkowy z jednym miejscem za III który pokonuje się bez asekuracji. Trudności więc żadne jednak ilość powietrza za plecami nie napawała optymizmem. Wiele razy zastanawiałem się czy głowa mnie puści. Puściła na chłodno ;-)


Troszkę mnie tam widać w kominie. Po wejściu na połogą płytę poprzerastaną trawkami ukazał się widok na prawie całą Dolinę Mięguszowiecką oraz Żabie Stawy. A po przejściu krótką ścieżką na zachód i później północ z bliżej perspektywy zobaczyliśmy cel Żabi Koń (2291 m.n.p.m.).


Jagoda nie chciała prowadzić więc dogadaliśmy się z Kamilem że ja mogę prowadzić pierwszy z trzech wyciągów. Obwieszony szpejem zrzuciłem linę do 15 metrowego zjazdu, wpiąłem się w nią i słyszę:
J: "ej chłopaki pada".
My: gdzie, no co ty
J: no mówię wam pada
My: nie to mgła tylko
J: spójrzcie na kurtke
My: o, ku...a
Skończył się climbing, zaczął adventure- zasłyszane od PG ;-)
Szybka wymiana spojrzeń i wycof w tym co mamy na sobie. Zdążyłem tylko zarzucić deszczówke, zdjąć linę i szybciutko do komina założyć zjazd. Niestety umknął mi gdzieś fakt że komin ma około 45 metrów a ja 60 metrów liny co po złożeniu do zjazdu na pół daje 30.....

Na szczęście mam nawyk kontrolowania ile mam jeszcze liny pod sobą dzięki czemu zauważyłem że jej braknie i stanąłem na wygodnej półeczce pośród płynących kominem strumieni asekurując się ze starego haka :-).

Widoki się popsuły. Ani Rysy, ani Grań Baszt...

Gdy Jagoda z Kamilem przerabiali zjazd udało mi się spakować cały szpej który miałem i mogłem po zjeździe zabrać się też za liny :-). Zanim się za nie mogłem zabrać trzeba było je zdjąć a niestety sklinowały się. Dopiero gdy Kamil szarpnął nieco wyżej udało się wspólnie zdjąć.


Po zjeździe i spakowaniu ruszyliśmy w drogę powrotną popełniając jeden mały błąd.

 



Chcieliśmy skrócić drogę i poszliśmy praktycznie na wprost do szlaku zamiast i tak ledwo widoczną po deszczu ścieżką. Szybciutko zapchaliśmy się w miejsce z którego trzeba było się wycofywać. Nadłożyliśmy więc i czasu i drogi. Nie ważne, udało się bezpiecznie dotrzeć na szlak. Słoneczko wyszło, cieplej, wietrzyk nas suszył :-). Widoki  znów super i jakoś też pusto się zrobiło.
W schronisku mieliśmy spać na glebie jednak szybka decyzja że w tym stanie przemoczenia jest to głupim pomysłem. Jedzonko (dawno się tak nie delektowałem sałatka z makreli :-)), przepakowanie i powrót do auta a dalej na kwaterę do Zakopca.


Po noclegu szybkie zakupy i do domu wraz z niedzielnymi korkami....
 
Grani zrobić nam się nie udało. Ale samo do niej dojście dało dużo frajdy. Udało się też zdobyć sporo nowych doświadczeń ;-).
 
I Dominikana musi poczekać ;-)
 
Pozdrawiam
 

Brak komentarzy: